Łza się w oku kręci gdy wspominam dawne czasy. Tak jak w piosence „Upływa szybko życie, jak potok płynie w dal…..” tak sięgam pamięcią w czasy, które już nie powrócą i przejdą w cień zapomnienia. Podstawówka na Świętojańskiej to pierwsza moja szkoła. Pierwsze spotkania z kolegami i koleżankami, pierwsza praca w grupie, pierwsze radości i niepowodzenia.
Chciałam przedstawić nie historię szkoły w której uczyłam się przez sześć lat tylko moje przeżycia tak jak je widziałam i zapamiętałam.
W połowie XX wieku w Piasecznie istniała tylko jedna szkoła podstawowa przy ulicy Świętojańskiej 18. Budynek szkoły – piętrowy z cegły, zbudowany został w 1935 roku, po wojnie dobudowano salę gimnastyczną.
Ulica Świętojańska na owe czasy była jedną z porządniejszych ulic –wybrukowana z chodnikiem, oświetlona, z dużymi drzewami, które dodawały jej uroku. Po prawej stronie idąc od miasta stały dwie duże kamienice. Pierwsza przeznaczona była dla lokatorów, choć kilka lat później swoją siedzibę miała tam także Spółdzielnia Ogrodniczo Pszczelarska. Niedawno dom zburzono i wybudowano nowoczesny ośrodek „Dromader”. W drugiej kamienicy dziś pięknie odnowionej na pierwszym piętrze mieścił się gabinet analiz lekarskich prowadzony przez dr Zgirską- Bagińską później przez dr Sikorską. W drewnianej przybudówce był magiel ręczny p. Gajewskiej. Znane miejsce w całej okolicy. Centrum najnowszych wiadomości.
Po lewej stronie w narożnym domu znajdował się sklep Spółdzielni Spożywców, następnie stolarnia Ringa , która później spłonęła. Reszta zabudowań to małe domy przeważnie drewniane. Na uwagę zasługuje jeszcze istniejący piękny drewniany dom państwa Zarębów.
Do piaseczyńskiej szkoły uczęszczały dzieci z odległych stron: z Julianowa, Chyliczek, Iwicznej, Chojnowa, Stefanowa, Żabieńca, Siedlisk, Kątów. Przeważnie szły pieszo, ale z kierunku Góry Kalwarii przyjeżdżały „ciuchcią”. Pod moim oknem stał semafor i ciuchcia często się tam zatrzymywała. Maszynista gwizdał, parowóz wyrzucał kłęby czarnej pary, a dzieciaki wysypywały się z pociągu i pędziły do szkoły.
Uczniowie szkoły to zbieranina różnych roczników. W jednej klasie różnice sięgały nawet czterech lat. Wszyscy chodziliśmy w jednakowych strojach w granatowych fartuchach z białymi kołnierzykami. Nikt nie cierpiał z powodu ubóstwa, bo fartuch maskowały faktyczny stan posiadania rodziny z której wywodziło się dziecko. Żałuję że teraz już tak to nie wygląda.
Szkoła na początku roku zawsze była gotowa do przyjęcia uczniów. Wymalowana, wyczyszczona, pachnąca farbą i taka odświętna.
Pierwszego września wszystkie dzieci w biało granatowych strojach zebrane na szkolnym boisku witały szkołę. Każde z nadzieją na lepsze stopnie….
Sale szkolne, klasy, były jednakowe. Nad tablicą wisiały portrety przywódców partyjnych: Bieruta , Rokossowskiego, Cyrankiewicza.
Z boku Sali stał długi drewniany wieszak na ubrania, później zorganizowano szatnie w suterenach. W rogu klasy był tzw. „kącik czystości” z taboretem, miednicą, dzbanem na wodę i wiadrem. Choć na makatce wyhaftowano „Czystość to zdrowie” to w zasadzie stale było brudno. Na tylnej ścianie wisiała tablica „gazetka ścienna” na której umieszczano aktualności.
Ławki drewniane połączone z pulpitami miały kasetki na tornistry lub teczki oraz otwory w blacie na szklane kałamarze do których rano woźny p. Płatek z czajniczka od parzenia herbaty nalewał atrament. Ławki były stare, podrapane, popisane, poplamione z mnóstwem drzazg. Po lekcjach byliśmy umazani atramentem, a niektórzy mieli granatowe zęby.
Podczas przerwy (pauzy) spacerowaliśmy po korytarzu przeważnie parami pilnowani przez nauczyciela. W ciepłe dni wychodziliśmy na boisko. Dziewczynki bawiły się w kole lub skakały na skakankach, chłopcy grali w „nogę” lub w „zośkę”, a niektórzy w WC palili papierosy. Byli tacy co wbrew regulaminowi jeździli na rowerach. Jeden z nich nazwiskiem Kapusta z VI b wjechał na mnie rowerem i rozbił mi głowę. Była afera!
Szkoła posiadała dwa gabinety: lekarski i dentystyczny. Przeprowadzano badania okresowe, szczepienia. Dentystka przeglądała, leczyła lub wyrywała zęby, co zdarzyło się mojej siostrze Wandzie. Miała usunięty zdrowy ząb „dwójkę”!! Higienistka co jakiś czas sprawdzała dzieciom włosy, bo szerzyła się wszawica. Kiedyś przybyła ekipa sanitarna i proszkiem DDT wyflirtowała wszystkie palta, co potem długo śmierdziało. Dziwiłam się dlaczego palta a nie głowy.
W suterenach mieściła się stołówka w której biedniejsze dzieci jadły obiady.
Wracając ze szkoły do domu też można było się wiele nauczyć. Mijaliśmy płoty pokryte przeróżnymi rysunkami, napisami, rebusami (wtedy nie malowano na ścianach). Czego tam nie było……Lekcje wychowania seksualnego nie były potrzebne.
W spółdzielni na rogu ulicy kupowaliśmy oranżadę w proszku, którą na miejscu spożywaliśmy sypiąc do gardła. Koło kapliczki za skrzyżowaniem ulic w kiosku z gazetami (dziś prowadzi go p. Jadzia) chłopaki kupowali papierosy „sporty” na sztuki.
Do Piaseczna sprowadziliśmy się w 1949 r. moja mama choć rodowita piaseczynianka po kądzieli z rodu Bernatowiczów cały okres międzywojenny z rodziną spędziła w Warszawie. Nie mogliśmy od razu zamieszkać w naszym domu przy ul. Czajewicza 23, bo po wyprowadzce Sądu jeden lokator – sędzia nie chciał opuścić lokum. Mieszkaliśmy zatem w wynajętym mieszkaniu przy ul. Rejtana. Nasza rodzina była liczna – rodzice i pięć córek. Dwie najstarsze siostry pokończyły już szkoły, średnia Hela poszła do liceum przy ul. Zgoda, a ja z młodszą siostrą Wandą uczyłyśmy się na Świętojańskiej.
Tak mijały dni, miesiące, lata. Teraz wracają wspomnienia te lepsze i gorsze, chwile które chciałoby się zachować pamięci, nauczycieli, którym chciałoby się dziękować do końca życia.
Naukę w szkole rozpoczęłam pierwszego września 1950 r. Poszłam od razu do drugiej klasy, bo ucząc się gry na fortepianie nauczyłam się czytać i pisać. Mama mnie jeszcze douczyła z elementarza Falskiego i po krótkim egzaminie rozpoczęłam naukę. Cieszyłam się bardzo, bo nie chciałam być „pierdakiem”.
Do szkoły miałam blisko, słychać było dzwonki. Pierwszym moim nauczycielem był p. Górnisiewicz- kierownik szkoły. Starszy, stateczny pan wzbudzał powszechne zaufanie. Z racji swego stanowiska często zastępowała go na lekcjach bardzo lubiana przez nas uczennica z VII klasy. Miała talent pedagogiczny. Najmniej lubiłam „Śpiew”, choć muzykę uwielbiałam i już nieźle grałam na fortepianie. Lekcje prowadziła młoda pani , która zajmowała się też harcerstwem. Wtedy harcerstwo było „czerwone” i każdy musiał należeć do tej organizacji a ponieważ ja i moja koleżanka Helcia Brzezińska nie chciałyśmy należeć to miałyśmy nieprzyjemności. Co lekcja byłyśmy piętnowane, że nie chcemy służyć ludowej ojczyźnie. Miałyśmy nawet stopnie obniżane.
Moim wychowawcą chyba od IV kl. do końca szkoły był p. Fr. Wieczorek. Uczył nas matematyki, fizyki i chemii. Pięknie pisał i rysował na tablicy oraz grał na skrzypcach. Wszyscy go bardzo lubiliśmy, bo był sprawiedliwy, stanowczy nigdy nikomu nie robił publicznie przykrości. Jak ktoś szczególnie zawinił to brał go oddzielnie na rozmowę. Niekiedy za większe przewinienia cierpiała cała klasa. Zostawaliśmy po lekcjach nawet na trzy godziny i mieliśmy lekcje z fizyki lub z matematyki .Teraz nie do pomyślenia, żeby nauczyciel z własnej woli poświęcił swój wolny czas.
Uwielbiałam naszą polonistkę p. Zofię Wróblewską. Miała „cienki” głosik i nigdy nie krzyczała (bo nie mogła). Uczyła nas miłości do Polski i języka ojczystego. Zwracała uwagę na piękne czytanie i recytowanie wierszy oraz poprawne wypowiedzi. Lektura w tych czasach była jednorodna- radziecka. Opowieści o pionierach i komsomolcach, o dzielnych żołnierzach radzieckich. Oprócz lektury trzeba było prenumerować pisma takie jak „Świerszczyk”, „Promyczek”, ‘Promyk”, które np. u mojej siostry Wandy zastępowały podręczniki.
Na szczególne wyróżnienie zasługuje para nauczycielska małżonków Fajtów. Mnie uczył pan Fajt – geografii i biologii. Umiał zafascynować uczniów. Przynosił książki, których fragmenty dotyczące tematu czytano na lekcji, ciekawe rysunki, zdjęcia, mapy. To pobudzało wyobraźnię i zachęcało do czytania.
Mile też wspominam p. Granatową, która prowadziła „Prace ręczne”. Pamiętam też p. Ewę Szulc, p. Andrzejewską (uczyła moją siostrę).
Na początku lat pięćdziesiątych były w szkole lekcje religii prowadzone przez ks. Hermanowicza i katechetkę Zofię Rowińską. Wisiały też krzyże. Później krzyże usunięto wraz z religią, a my spotykaliśmy się przy kościele w tzw. „organistówce”. Wszyscy chodziliśmy!
Nasza klasa miała dużą rozpiętość wiekową i należała raczej do tych niesfornych. Starsi koledzy dyrygowali młodszymi. Nawet ich się baliśmy.
Niektórzy nauczyciele stosowali kary cielesne tzw. „łapy”. Za przewinienia w zależności od stopnia winy dostawało się od jednej do kilku „łap” piórnikiem w dłoń. Jak piórnik był masywny to „łapa” też mocniejsza. Słabsze piórniki rozbijały się szybko. Słyszałam, że niektórzy „recydywiści” smarowali dłonie cebulą.
Przy szkole istniały też „kółka zainteresowań”: geograficzne, polonistyczne oraz mieściło się „Ognisko Muzyczne” prowadzone przez p. profesor Zofię Pisarską. Ja z moją siostrą chodziłyśmy na lekcje fortepianu.
Uwielbiałam te lekcje i w przyszłości poświęciłam się muzyce. Skończyłam wyższe studia muzyczne.
Przy specjalnych okazjach organizowano w szkole występy. Recytowano wiersze, śpiewano, grano na fortepianie oraz tańczono. Występowały dzieci z Ogniska Muzycznego i grup tanecznych. Szczególnie dobra była grupa baletowa działająca przy PKP w Piasecznie. Niekiedy przyjeżdżali artyści z Warszawy, aby zaszczepić w młodych ludziach miłość do sztuki.
Miło wspominam te czasy, choć nie było lekko. Szkoła przez siedem dni w tygodniu od godziny 8 do 14, potem odrabianie lekcji, pomaganie rodzicom w domu, a ja jeszcze ćwiczenie na fortepianie.
Na zakończenie VI i VII klasy były egzaminy z polskiego i z matematyki –pisemny i ustny.
Miałam kilka koleżanek, które lubiłam: Helcię Brzezińską, Ewę Świerkowską, Elę Żółkiewską, Jolę Leszek. Z Helcią spotykałyśmy się codziennie. Razem odrabiałyśmy lekcje w moim domu, bo u mnie było więcej miejsca. Helcia mieszkała w przydrożnym domku w tzw. „służbówce dróżnika” z maleńkim pokoikiem i kuchenką. Ciasnota straszna –rodzice i pięcioro dzieci, ale porządek wzorowy. Ojciec pilnował przejazdów ciuchci i obsługiwał trzy szlabany.
Pamiętam kolegów: Zygmunta Borowskiego, Stasia Szczukę, Stelmaszczyka, Ryśka Mroza, Grześka Zielińskiego, M. Brajbisza. Dużo było rozrabiaków, a z nimi tez kłopotów.
Szczególnie pamiętam jedną zbiórkę złomu. Rywalizowaliśmy z innymi klasami w zbiórce makulatury i złomu. Nasza klasa zdobyła pierwsze miejsce. Przysłużyli się do tego chłopaki z Brajbiszem na czele, którzy przynieśli z kolei szerokotorowej jakiś element podwozia wagonowego. Ojciec Brajbisza był tam zawiadowcą stacji. Po oficjalnym ogłoszeniu wyników konkursu zjawiła się straż kolejowa nakazując zwrot skradzionej rzeczy (ale się nadźwigali !)
Pierwsze miejsce przepadło.
Jak spędzaliśmy czas wolny? Właściwie czasu wolnego nie było. Po lekcjach szło się do domu, aby odrabiać lekcje i pomagać rodzicom. Wolnych sobót też nie było i została tylko niedziela. To był naprawdę świąteczny dzień.
Nikt nie pracował, ludzie odświętnie ubrani szli do kościoła. Po mszy młodsze dzieci udawały się do kina na „Poranek”, a po obiedzie starsi szli w odwiedziny, na spacer do lasu lub nad rzekę.
Na końcu mojej ulicy (Czajewicza) znajdowała się wysoka piaszczysta góra, a za nią w dole wiła się rzeka Jeziorka. To była piękna czysta rzeka. Płynęła zakolami pośród drzew i łąk dostarczając mieszkańcom miłego relaksu.
Nad brzegiem często spotykało się malarzy (wśród nich moją siostrę Ziutę) utrwalających na płótnach piękno krajobrazu. Zimą zjeżdżaliśmy z tej górki na sankach specjalnie wpadając do rzeki.
Na placu pod górką w dni powszednie odbywał dwa razy w tygodniu targ „nasienny”, a w niedziele były tzw. „dechy” –podium z desek ogrodzone sznurem. Muzykanci przygrywali, a ludzie za małą opłatą tańczyli.
Rzeka Jeziorka dalej płynęła koło posiadłości „Regnerówka”. Hodowano tam pawie. Nie mogłam się napatrzeć na te piękne ptaki. Krzyczały jak koty, fruwały po drzewach, straszyły rozłożonymi ogonami i dziobały. Dalej przechodząc przez mały mostek szłam do mojej ciotki do Żabieńca. Był tam staw z tysiącami rechoczących żab. Wieczorami żabie koncerty rozbrzmiewały po całej okolicy.
Największą atrakcją Piaseczna było kino „Mewa” prowadzone przez p. Kocha. Dużo ludzi chodziło wtedy do kina /nie było telewizji i Internetu/. Zdobycie biletu nie było prostą sprawą. „Kieszonkowego” za moich czasów nie znano i trzeba było dobrze zasłużyć, aby dostać parę złotych na bilet.
Atmosfera w kinie – magiczna. Z głośników płynęła piosenka „Siwy włos” śpiewana niskim głosem przez Martę Mirską, po sali sprawdzając porządek przechadzał się kierownik kina błyszcząc złotymi sygnetami.
Gdy zgasło światło „leciała” kronika filmowa, potem krótkometrażówka, a na końcu oczekiwany film (na szczęście reklam nie było).
I tak czas szkoły podstawowej przeszedł do historii. Zaczęłam naukę w liceum w Zalesiu Dolnym w „Platerowce”. Cztery lata szybko minęły, zaczęły się studia. W wieku 17 lat byłam studentką Wydz. Fizyki U.W. po roku zmieniłam studia na muzyczne (czego nie żałuje), ale pierwsza szkoła zapadła mi w pamięci najgłębiej .
Teresa Hałacińska (z domu Łukjaniuk)
Opublikowano: 20 stycznia 2016 r.